Lato w NHL, a zwłaszcza lipiec, zawsze cechują się dużą intensywnością. Niezastrzeżeni wolni agenci szukają sobie nowych pracodawców, drużyny z dziesiątek zawodników starają się wyselekcjonować tych, którzy są w stanie wzmocnić ich zespół, handluje się prawami do kontraktów z zastrzeżonymi wolnymi agentami, młodzi, obiecujący zawodnicy są draftowani z nadzieją na zatrudnienie w dorosłym hokeju. Rzadko jednak zdarza się, że karuzela obejmuje także tak istotne zmiany na ławkach trenerskich, jak miało to miejsce w tym roku.
Chodzi oczywiście o przejście Mike’a Babcocka z Detroit Red Wings do Toronto Maple Leafs. Medialność tego transferu i zainteresowanie nim, śmiało porównać można z zainteresowaniem podczas draftu, kiedy to Edmonton Oilers wybierali nowego hokejowego mesjasza – Connora McDavida. Wielkie pieniądze, jakie Kanadyjczycy zaoferowali Babcockowi okazały się nie do przebicia przez żadną inną organizację.
Eksperci na całym świecie chwalili Maple Leafs za podpisanie kontraktu z uważanym za najlepszego szkoleniowca na hokejowej scenie i chociaż na pierwszy rzut oka ruch ten wydaje się jak najbardziej zasadny, osobiście mam pewne obiekcje co do jego słuszności.
Działacze z Toronto nie próbują ukrywać, że nie liczą na sukcesy w ciągu kilku kolejnych lat. Drużyna ma przejść gruntowną przebudowę, której najlepszym dowodem było oddanie Phila Kessela do Pittsburgh Penguins, w zamian za uważanego za jednego z najbardziej utalentowanych skrzydłowych młodego pokolenia Fina Kasperiego Kapanena i wybór w pierwszej rundzie draftu. Zastanawiam się czy był sens pozyskiwać tak drogiego trenera na lata posuchy, które czekają drużynę Klonowych Liści.
Największe zastanowienie wzbudziła we mnie jednak decyzja samego Babcocka, który mógł wybrać praktycznie dowolną organizację w lidze. Do wzięcia byli między innymi Penguins, nie do końca zadowoleni z pracy Mike’a Johnstona, który już w pierwszej rundzie zakończył swoją pierwszą przygodę z playoff, przegrywając z New York Rangers 1-4. Popularny Babs wybrał jednak wariant zabezpieczający jego portfel na resztę życia i podpisał lukratywną umowę z ligowym outsiderem, wyśmiewanymi Maple Leafs.
Po głębszym zastanowieniu, wcale mu się jednak nie dziwię. Grube miliony corocznie przelewane będą na jego konto, idąc w parze z praktycznie żadnymi oczekiwaniami. Fajnie, jeżeli w Toronto nadeszłyby zwycięstwa, o co przy obecnym składzie będzie niewyobrażalnie trudno, ale jeżeli ich nie będzie nic się nie stanie. Ostatnia pozycja w lidze? Spoko, w końcu to dodatkowe szanse na wylosowanie w loterii draftowej picku numer 1. Skończy na 10-11 miejscu w konferencji? Fenomen! Z takim składem powalczył, pokazał że jest dobry.
Babcock do Toronto wpadł jak pączek w masło. Niezależnie co stanie się z drużyną, nikt nie będzie miał do niego żadnych pretensji. Kolejne porażki będą przyjęte ze zrozumieniem, a jeżeli uda się osiągnąć coś fajnego, spłynie na niego splendor i chwała, a jego nazwisko będzie przedstawiane w kategoriach cudotwórczych. Wbrew pozorom, niewiele można mu zarzucić także jeżeli chodzi o wybór takiej a nie innej organizacji. Mike łatwo wyłga się z zarzutów o pójście na łatwiznę. W końcu obejmuje drużynę dotkniętą kryzysem, w przebudowie, generalnie słabeusza. Wyprowadzenie jej na prostą to przecież spore wyzwanie, niezależnie od tego, czy zajmie to rok, dwa, trzy czy cztery. Dopiero po kilku sezonach, jeżeli Klonowe Liście nie wyjdą z dołka, będzie można podsumować jego pracę i postawić mu jakiekolwiek zarzuty. Póki co, Babcock ma niepodważalne alibi.